Smutki.

Matylda nigdy nie wściubiała nosa w nieswoje sprawy, mimo, że był tak samo długi jak jej uszy. Zamiast tego, na smutki piekła ciasta.
Z białą świeczką.
Ciasta były oczywiście marchewkowe i za każdym razem ich przygotowanie zamieniało kuchnię w pobojowisko z chmurami cynamonu w tle.
Zapraszała wtedy taki chodzący smutek na popołudniową herbatkę i dzbanek gorącej wody z cytryną.
Stawiała przed nim ciasto i kazała zdmuchnąć świeczkę, a na protesty, że urodzin nikt dzisiaj przecież nie ma, zwykła odpowiadać

- ale przecież możesz marzyć codziennie.

Więc chodzący smutek dmuchał co sił w płucach snując przy tym śmiałe życzenia.
I zawsze jakoś lżej i magiczniej.


Matylda była dobra w odpędzaniu smutków za pomocą ciast.
Zdecydowanie.



Jeśli zaś chodzi o moje smutki to tłumię je ciut głęboko. Ale i tak wychodzą garściami chociażby w sposób jaki mówię.
I piszę tutaj.

Ale wbrew pozorom ten smutek nie jest destrukcyjny. Jest budujący - o ile oczywiście może taki być, ten smutek.
Myślę, że jest dobrze.
Wbrew pozorom tak właśnie miało być.


Lola


Share this:

CONVERSATION

0 komentarze:

Prześlij komentarz