Lemon curd.

Muszę zrobić lemon curd.
Tak.
Piękna burza majowa o godzinie piątej nad ranem wyrwała mnie z ramion Morfeusza.
Już biegłam po śniegu w stronę morza, gdzieś obok migały czerwone latawce.
I nagle jakieś błyski, trzaski.
Grom.
I ja, wyrwana ze snu, ze zdrętwiałą ręką bo J jakoś się śmiesznie ułożył.
Uwielbiam deszcz.
I śnieg.
Na upały przygotowuję się peelingami, litrami wody, skalpelem codziennie.
Piękna zieleń i szaro granatowe niebo nad Gliwicami.
Piękne secesyjne kamienice, dziwne uliczki,alejki i pocałunki w bramach.
Zapach świeżego ciasta na ulicy Wieczorka.
Zwycięstwa jakieś przepełnione, broniące się przed reklamą, bankami i dziwnymi ludźmi.
Lubię to miasto.
Kocham to miasto.
Jest jak bezpieczna przystań.
Jest jak dom w środku czarnego lasu.
Znaki, pojedyncza łza w kościele.
Zapach po deszczu.
Idę i omijam pełzające dżdżownice i ślimaki.
Uśmiecham się do psów.
Już nic nie wydaję mi się bez sensu.
Wszystko jest pięknie ułożone.
Te burze życiowe.
Te deszcze spływające po piegach i głębokie oddechy w wannie.
To życie nowe, które jakoś płynnie weszło mi w krew.
To nie jest tak że jest się dorosłym.
Ani nie jest się dzieckiem.
Jakoś tak pomiędzy jest najpiękniej.


L.

Share this:

CONVERSATION

0 komentarze:

Prześlij komentarz